Po „krótkich” wakacjach i fascynującej podróży Don Roberto Espinoza melduje się ponownie, gdyż właśnie osiadł w bogatych slumsach Ekwadoru. Przypadkowo tytułowy bohater don Roberto stał się symbolem latynoskich dzielnic biedy, w których nieintencjonalnie pomieszkuję.

Tym razem trafiłam do dzielnicy drapaczy chmur, rodzinnych spacerów i biznesowych lunchy, lecz z miejscowymi z sierry (Indianami i ubogimi Metysami) sprzedającymi „cosięda” i pchającymi kartonowe pojazdy „w którąkolwiek stronę”. Z kolei mój wspólokator zapuścił nasze mieszkanie w tej bogato-biednej dzielnicy tak, że mam wrażenie, że mieszkam na obrzeżach Limy…

W dalszym ciągu utrzymuję swoją opinię na temat Stanów Zjednoczonych Ekwadoru, czyli totalnej amerykańskości tego kraju. Płacimy tu w dolarach, mówimy ładnie o Stanach, słuchamy anglojęzycznej muzyki, uczymy się angielskiego, a na śniadanie jemy naleśniki z syropem klonowym. Tak w skrócie wygląda północna część Quito oraz położone w pobliżu rezydencjalne miasteczka Cumbaya, Tumbaco i Valle do los Chillos.

Teraz uniwerek! Położony w urokliwej dolinie Cumbayá między kiteńskimi Andami. Cudowny, piękny i ekwadorsko-amerykański. Spędzam na nim 80% mojego czasu, więc  jednocześnie go lubię i nie lubię. Przyjeżdżam o 7 rano, kiedy jeszcze go nie widać bo przez całą noc chowa się we mgle, a popołudniowy  czas między zajęciami spędzam w ogrodach (w stylu chińskim, japońskim, amerykańskim i afrykańskim) wylegując się na trawie między bonseiami przy lagunie z wodospadem. W założeniu uniwersytet opanowany jest przez najbogatszą klasę ekwadorską, więc ubolewam za każdym razem kiedy nie stać mnie nawet na najmniejszą kawę w jednej z kilku campusowych restauracji. A co do kulinariów, to po moim tripie po peruwiańskich więzieniach nasuwa mi się niezbyt przyjemne porównanie… bo campus tak jak zakłady karne Lurigancho, Piedras Grodas czy Sarita Colonia ma restaurację chińską, orientalną, włoską, ekwadorską i kalifornijskie kafejki. Dodam, że ceny takie same jak w więzieniu – wszystko 4 razy droższe.

Dodam, że rzeczywistość więzienna wciąż mnie nie opuszcza, bo zapisałam się na kursy z procesowego prawa karnego i przestępczości zorganizowanej, więc zajęcia będziemy mieli w sądzie i więzieniu. Plusem mojej wypasionej uczelni jest właśnie duże zaangażowanie wykładowców w wyłożenie praktycznej wiedzy. Oczywistością jest w tym wypadku, że część zajęć z takich przedmiotów takich jak Teorie Rozwoju czy Historia Ekwadoru będziemy odbywać indiańskich wioskach. Więc jak to mówią bakán albo chévere (czyli ekstra fajnie)!!!

No i teraz minus – mimo, że nie jestem ze Stanów wszyscy traktują mnie jakbym z nich była. Kontekst europejski jest tak podeptany i zepchnięty na ostatni plan, że już gorzej być nie może. Gdyby przeczytać myśli 90% studentów i wykładowców przechadzających się po labiryntowych korytarzach campusu nad głową każdego z nich pojawiłaby się amerykańska flaga. Zgoda, na uniwerku jest ok 290 studentów ze Stanów, którzy tak jak i ja są na wymianie. Różnica między nami jest taka, że ja nie płacę tak jak oni 20 tys. dolarów za 4 miesiące pobytu tutaj… To prawda, że mój program nie obejmuje zakwaterowania w rodzinie, wyżywienia i wycieczki na Galapagos i bioróżnorodnej stacji uniwersyteckiej w Amazonii – ale za to biedę, ciułanie centymów i przede wszystkim czyste europejskie sumienie, że mnie nie naciągają! (ach ten polski sknerski nos do interesów)

Bezpieczeństwo – póki co jest bezpiecznie, mimo że już 100 razy słyszałam „nie wychodź z domu po 19” oraz „nie jedz tego co popadnie”. Prawdą jest, że Ekwador to nie Peru lub Chile i zamiast portfela na ulicy można stracić życie. A także jest to pierwszy kraj, w którym widzę szwadrony żołnierzy rewidujące nocami auta, w poszukiwaniu ciężkiej broni.

Jeśli chodzi o przykazanie „nie jedz tego co popadnie” – nie przestrzegam, bo w Ekwadorze jest wszystko pyszne. I nie straszne mi zardzewiałe gary, grube Indianki w zakurzonych fartuchach lepiące ziemniaczane tortille, świnki morskie z rożna oraz półdarmowe burrito przy alternatywym barze z litrowym piwem za $1,50. Póki co mam się dobrze, a jedzenie jest fantastyczne! 

Kochani!

Radosnych i pogodnych Świąt Bożego Narodzenia! Bardzo Wam dziękuje za życzenia i przygotowanie dodatkowego talerza, mimo że w tym roku znalazłam całkiem nienajgorszy w Peru:) Choć atmosfera świąteczna jest zupełnie inna to i tak natłok jedzenia, przygotowania i samo świętowanie zrobiły swoje. A było nas ośmioro, a później dziewięcioro i każdy bardzo się postarał, żeby święta były jak święta. Na stole wigilijnym znalazło się conajmniej dwanaście potraw, a między innymi:

– barszcz zakwaszany limonką z „uszki”, czyli potrawa której nikt nie umiał wymówić, ale wszyscy zajadali (choć Niemiec ulepił same koślawe)

– smażona na złoto tilapia i pompilowate – zamiast pstrągów i karpia, czyli ryby z wód tropikalnych, okoniowate i nie podobne do niczego, ale pyyyszne!

– fois gras – francuski pasztet z gęsi, który moim zdaniem był nie do przebića na przystawkę! podawany z hand made marmoladą ze świeżych fig i tościkami

– jamon serrano, ktore owijalo suszone śliwki

– ratatouille – francuska mieszanka warzyw

– zamiast peruwiańskiej papa rellena – zapiekanka ziemniaczano mięsna wynikająca z braku czasu

– kurczak nadziewany ziołami w sosach do wyboru: z mango, marakui i truskawek, na którego już nikt nie miał siły i został na dzisiaj piękny i upieczony

– przypalona marmolada z truskawek, ale fanatycy ją zjedli…

– chipsy z bakłażana

– milion kanapek z ekskluzywnym tutaj (bo jest importowany i kosztuje majatek) serem topionym philadephia, oregano, bakłażanem i świeżymi figami

– super zawijaniec czekoladowo truskawkowy, ktory kazdy wcisnął ostatkiem sił.

no i wino, mojito (ktore uratowalo nam zycie, swoja odzywcza mocą) i likiery kawowe pochodzace prosto z dżungli

W drugiej turze została nam cała armia jedzenia na dzisiaj i jutro, której już nie zdołam wymienić, bo nie zdązyłam jej nawet spróbować. Gotowanie i święta były super, mimo że w tak licznym gronie było zabawnie i nie obyło się bez porozumień. Ktoś wkurzał kogoś bo siedział na kanapie zamiast kroić bakłażana, Francuz w momencie kiedy miał piec kurczaka pojechał po garnki do swojego domu, ktoś inny przypalił marmoladę z jabłek, a barszcz wjechał na stół (zgodnie z tradycją) zimny 😀 Ale wszyscy zasiedli do stołu o 22, tak jak w Peru należy, szybko sobie wybaczyli, ze smakiem zjedli i rozdali prezenty. A jeśli chodzi o ttradycję świąt w Peru, to też była zauważalna, bo byli z nami Peruwiańczycy, a za oknem od 20 strzelały bez przerwy sztuczne ognie. dlaczego? achhh globalna tradycjo ze Stanów Zjednoczonych mylona z Nowym Rokiem… okryjmy ten temat dzisiaj w święta zasłoną milczenia.

Wesołych!!!

Jeszcze 10 godzin drogi temu i zaledwie 305 km stąd (niech żyją peruwiańskie autobusy)…byłam w Selvie Centralnej, czyli w La Merced, czyli u stóp i łydek dżungli amazońskiej. Amazonia jest tak wielka, że ten skrawek jest zaledwie preludium do całej reszty, którą będę kończyć w Ekwadorze. Tak jak Andy, Amazonia jest w tym regionie świata nie do uniknięcia.

Dojazd był zabójczy, mimo że wybraliśmy się (Polska, Francja i Bułgaria) do najbliższej selvy. Ze względu na mało turystyczną porę oraz niewielką popularność miejsca większość autokarów mimo, że przejeżdża trasę Lima-La Merced-Lima celuje w pasażerów krótkodystansowych. Oznacza to, że każdy który na drodze, ścieżce lub jeszcze w chacie machnie ręką…autobus się zatrzyma i go podwiezie. Ponadto obnośni handlarze z peruwiańskim rękodziełem, wypiekami, gazetami, kukurydzą, smażonymi bananami i kajmakiem mają swoje 5 minut…które rozciąga się do godziny w conajmniej 10 punktach trasy. To razem daje nam 10 godzin podróży. Aczkolwiek niespotykane krajobrazy przepaści, wodospadów, puszczy, okropnej deszczowej pogody i upoconych pasażerów cisnących się na drugim („ekonomicznym”) piętrze autokaru bez klimatyzacji. Z niezwykłą oprawą muzyczna przy tym wszystkim, czyli 3-godzinnym słuchowiskiem Słowa Bożego … Nigdy w życiu nie zrozumiecie ile razy wykrzyknęłam w myślach „O Chryste Panie!!!” i do tego brzydkie słowo.

Ale gdyby kazali mi się drugie tyle telepać, żeby zobaczyć to co zobaczyłam – telepałabym się i to z radością!

Mimo, że wszyscy trąbią o deforestacji i wycinaniu Amazonii…ona wciąż oszałamia swoją wielkością, zielonością i dzikością. Brak cywilizacji, miliony miejsc zapomnianych przez Boga i amazońskie niebo nocą to coś niewiarygodnego. Faktem jest, że bieda mieszkańców tego regionu wyłazi z każdego kąta, ta część Peru jest jedną z najbardziej obfitych jeśli chodzi o bogactwa naturalne. Miasteczka, wioski i skupiska gospodarstw żyją ze sprzedaży owoców, warzyw oraz czego wlezie. Ich dzień toczy się w zalezności od dostawy oraz nasilenia promieni Słońca. Żyją i pracują zazwyczaj w obrębie swojej chaty, zatem i tak nie mają wiele do roboty po pracy. Ich praca to przede wszystkim dłubanie przy owocach i ich oprawie. Chyba jeszcze nigdy nie widzialam takiej ilosci bananow, ananasow, papai, kokosow, lisci koki, owocow, o ktorych nigdy nie  mialam pojecia, ze istnieja oraz ponownie bananow i papai. Ponadto miejscowi trudnią się prowadzeniem garkuchni – mobilnej, jeżdżącej, przesuwowej lub stacjonarnej. O każdej porze dnia i nocy, a najlepiej o świcie można zjeść zestaw śniadaniowy, czyli rosół z tłustej kury z okami lub napić się kawy. Kawy dokładnie takiej, o której naczytałam się w podróżniczych książkach, czyli serwowanej: w postaci koncentratu w butelce po „frugo” i kubka gorącej wody. Tym sposobem każdy może sobie nalać tyle ile lubi i nie gdera później, że kawa jest za słaba lub za mocna. Jeśli ktoś ma jednak życzenie kawy z mlekiem..to niestety Indianie już nie wiedzą o co chodzi, więc można o tym zapomnieć. Fenomen kawy polega na tym, że na ladzie wyłożone są patery z juką, smażonym bananem lub wielkim racuchem, które barddziej zachęcają niż sama w sobie praktyka picia kawy. ja wiedzina wizerunkiem i zapachem takiej wlasnie juki, poprosiłam Idiankę Kucharkę o wyjaśniennie ile to kosztuje i jak to się je. Pani nie zwlekała z odpowiedzią i wykrzyknęła „KAWA!”. nastepnie zaserwowala mi kubek z goraca wodą i zapytala: „kawa, rumianek czy anyżówka?” a o juce powiedziala, ze to „sol pięćdziesiąt każde danie”. W taki sposób napiłam się „kawy”, najadłam się juki, bananów i wielkiego racucha i zapłaciłam soli 4,50.

Wszystko inne co zjadłam w Amazonii, wliczając w to większego brata świnki morskiej, wieprzka amazońskiego, wariacji na temat kukurydzy, ziemniaka i wszelkich soków owocowych – wszystko kosztowało grosze!

 Moi Drodzy bardzo już późno! O kapięlach w wodospadach, miejscowych oraz społecznościach tyrolskich opowiem Wam w następnym poście. besos

To prawda, Powęzka i Alix obniżyli nieco moją (i tak marną) częstotliwość pisania. ale jeśli Was to pocieszy przez te wszystkie choróbska i imprezy podupadł nieco mój zapał do zwiedzania Limy. I ostatnio jedyne co zwiedzam to chifa, czyli restauracje chińsko-peruwiańśkie najtańsze w mieście – które są skutkiem fali migracyjnej Chińczyków-robotników kontraktowych do Peru, wówczas kiedy niewolnictwo przestało się opłacać. Wystarczy zapłacić 7 soli (7 zł) i jeść chifę caaaały dzień, czyli w restauracji i na wynos, bo zawsze jest tego za dużo. Co dokładnie można zjeść? Ryż, ziemniaki, zupe won ton i wszelkie wariacje na temat warzyw i mięsa, które popija się niczym innym jak Inca Colą! żółtą gazowaną cieczą o smaku oranżady, która jest podróbą Coca Coli i produktem narodowym Peru. mmmm

Ale teraz do rzeczy. Nie wiem na ile na tym blogu mogę sobie pozwolić w opisach, ale postaram się przedstawić Wam łagodną i baaardzo okrojoną wersję. Więzienie, w którym nikt nigdy nie był oprócz konsula okazało się najbardziej fascynujące. Faktem jest, że zdałam sobie sprawę jakie ono jest i kto w nim przebywa dzień tuż przed wizytą i podczas, kiedy poczytałam materiały prasowe. Znalazłam w nich mnóstwo informacji o zabójstwach, przekrętach, samorządności i samowoli. I większość tych nowinek moi rozmówcy potwierdzili i co więcej usłyszałam drugie tyle historii pokrewnych „z pierwszej ręki” oraz anegdotek.

Więzienie jest przeznaczone dla przestępców ciężkich co oznacza, że większość wyroków to 18 – 30 lat. Zabójstwa, gwałty, terroryzm, przestępczość zorganizowana, organizacja przemytu. W sumie 6 tys. osób osadzonych w zakładzie. Wewnątrz pełna samorządność i coś jakby miasteczko więzienne funkcjonujące na zasadach hierarchii. Jeśli wyobrażacie sobie, że ci ludzie odbywają wyrok zamknięci w celi pod ścisłym nadzorem policji – to bajki, zapomnijcie już o tym. W tym 6 tysięcznym miasteczku nie ma żadnej kontroli, a policja jest ostatnim organem który miałby coś do powiedzenia. Osoba wchodząca do zakładu z zewnątrz przechodzi przez patio, które zajmowane jest przez społeczność wykluczoną ze świata więziennego lub osadzonych, którzy wyszli ze swojego pawilonu. Pojęcie zamykania w celach – nie istnieje. A nawet paradoksalnie oznacza to drogę do wolności i wyższy status. Więźniowie mają swobodny kontakt między sobą o każdej porze. Tym bardziej w dni wizyt, kiedy zakład jest praktycznie „otwarty” dla wszystkich, wewnątrz odbywają się dyskoteki, festyny, a także można zjeść w jednej z więziennych restauracji. Jeszcze kilka lat temu więzienie miało sławę najbardziej przeludnionego oraz niebezpiecznego w Ameryce Południowej. Faktem jest, że jeszcze rok temu głośna była sprawa zabójstwa kobiety, która weszła do zakładu na własną odpowiedzialność i została zamordowana przez jednego z więźniów. Ciało dziewczyny znaleziono po 3 tygodniach zamurowane w ścianie. A podczas „wyjątkowej” akcji policyjnej zwanej „rakieta” znaleziono jedynie kilka maczet oraz kilkadziesiąt rodzajów ciężkiej broni, kilkaset noży, ostrych narzędzi, narkotyki i alkohol..

Moi rozmówcy stwierdzili, że zakład jest obecnie uważany za bezpieczny. A wspomniana przeze mnie „samorządność” polega na rozdzieleniu funkcji między więźniów. W tym momencie duma mogłaby nas jako Polaków rozpierać, gdyż jeden z osadzonych jest szefem obrony pawilonu oraz nim zarządza. Jest to najwyższa z funkcji w zakładzie, którą zdobywa się w demokratyczny sposób – w odróżnieniu od więzień w Wenezueli, gdzie władze przejmuje się w jak najbardziej okrutny sposób.

Jeśli chodzi o warunki bytowe – nie są one najgorsze. Choć bezwzględnie uzależnione od sytuacji ekonomicznej. W zakładzie wszystko kosztuje – cela, materac, jedzenie, a także … telewizor, dvd, jacuzzi, internet i kokaina. W więzieniu jest wszystko pod warunkiem, jeśli tylko odpowiednio się zapłaci. To przykład świetnie funkcjonującego kapitalizmu. Jeśli masz pieniądze, interesy i wsparcie – dasz radę, jeśli nie – wpadniesz w nałóg, ciąg alkoholowy i długi.

To tylko kilka bardzo krótkich spostrzeżeń na temat jednego z najbardziej interesujących spotkań. Resztę postaram się przekazać w mojej pracy magisterskiej, która już teraz zaczyna wyglądać jak kryminał. Prawdą jest, że nie wszystkie więzienia są tak specyficzne jak to, a ludzie którzy odbywają w nich karę mają zdecydowniae inny profil społeczny. Takie jest właśnie więzienie kobiece, które jest mniejsze oraz zarządzane przez służbę więzienną.

To na razie musi Wam wystarczyć. Wszystko czego się dowiaduje starannie zapamiętuje i chętnie Wam opowiem. Na ogólnie dostępnym blogu nie jestem w stanie przekazać ani procenta tego o czym myślę, co myślą ci ludzie i jak dokładnie to wygląda. Trzymajcie dalej kciuki. Jeśli nie za mnie to chociaż za tych, którzy po odbyciu wyroku toną w peruwiańskiej biurokracji.

Kochani! bardzo Wam wszystkim dziekuję za wiadomości, rozmowy, życzenia i przede wszystkim za czytanie bloga i mentalny support, który jest mi tu momentami bardzo potrzebny. W sobotę uświęciłam kolejną 18tkę i teraz już czekam tylko na święta. moim prezentem była wyprawa na koncert calle 13, który był w okolicach w stylu domy bez dachów, pranie suszące się na rusztowaniu oraz piszczącej biedy. podczas imprezy było cudownie i fajnie gdyby nie 7-godzinne spóźnienie zespołu. Po dwóch godzinach monotonnego duetu dj-skiego denguedenguedengue oraz rockowo-pachangowego zespolu La Sarita, który krzyczał do mikrofonu coś o Peru w tonacji Napalm Death i miał tradycyjne stroje peruwianskie, przygrywających jako support – na scenie mialo pojawic sie Calle 13.

Okazalo się jednak, że grupa dopiero o północy wyląduje w Peru, bo jest w drodze z Wenezueli. Tym samym koncert zaczął się o 3 nad ranem i skonczył o 5.30. Był rewelacyjny i byłam pod wielkim wrażeniem umiejętności wygłąszania kazań przed każdym utworem na temat stanu Ameryki Łacińskiej głównego wokalisty Rene. dla tych, którzy nie wiedzą o czym mówię i nie mają facebooka piosenka wyjaśniająca: http://www.youtube.com/watch?v=7pRE2ATdWaU&feature=related

W skrócie warto było tyle czekać mimo, że pierwszy raz widziałam jak fanklub usnal ze zmeczenia na trybunach przed koncertem…

Kończąc wątek „kombis” – busików (Wełna, Twoje do Olsztynka to szał i wypas, wierz mi!) jeżdże codziennie, choć chyba nigdy nie zrozumiem dlaczego zatrzymują się w miejscu, w którym nikt nie wsiada i biegną (sprawdzacze biletów) do dziury w ścianie – autentycznie!!! wkładają tam jakiś papier i biegną spowrotem… Być może wkrótce to odkryje.

A propos komunikacji zauważyłam też, że tutaj taksówkarze niechętnie zabierają 2 lub 4 pasażerów. Mile widziana jest jak największa liczba osób, np w 5 osobowym aucie 7 pasażeró to minimum. Mam wrażenie, że taksiarze mają między sobą takiego deala „kto upchnie więcej – wygrywa”. Nie muszę przypominać, że taksometr i tym bardziej kasa fiskalna (buaahahahah) nie istnieje. Stawkę ustala się przez okno licytując się a to z jednym a to z drugim. Tak też wracaliśmy z koncertu. Jeden pan złotówa nie chciał nas zabrać, bo chcieliśmy się załadować tylko w 4.

Poza tym to święta tu już pełną parą. Mikołaje, szał prezentów i pełne zadęcie zupełnie widoczne przede wszystkim w sklepach. JEdyne co mi nie pasuje to pogoda, która każde dnia jest coraz bardziej upalna i nieznośna. Z okazji świąt rozpoczynam już moją obiegówke po więzieniach. Jutro idę do dwóch pierwszych. Męskiego o przestępstw najcięższych oraz żeńskiego. Proszę bądźcie ze mną jutro mentalnie.

no to Peru! chociaż już na wstępie przyznam, że nie za wiele mam w tym temacie do powiedzenia. Od momentu przyjazdu cierpie na trzy choroby: tesknote za Chile, zmiane flory żoładka (i zapewne już fauny też – od jedzenia  wołowych serc i surowej ryby na ulicy…) i nieustanne zmęczenie.

Wygląda na to, że moja głowa została gdzieś w slumsach Santiago i teraz ciężko jest mi przyswajać cokolwiek nowego (no bo jak tak bez głowy). Poza tym moja motywacja podróżniczo-poznawcza spadła do zera, bo przyjechałam „na gotowe”. Karolina, moja koleżanka z roku ściągnęła mnie do domu, w którym mieszka, opowiedziała o Peru, pokazała gdzie jeść i jak dojeżdżać do ambasady i mój mózg uciął sobie drzemkę. Tak sobie uciął, że ogarnęła mnie prawie znieczulica na wszelkie nowości, które oferuje Peru. Gdyby nie Łukasz z Buenos Aires, który wziął mnie za fraki i powiedział „Zwiedzaj Limę” to pewnie do dzisiaj żyłabym w osi Jesus Maria-Miraflores.

Tym razem mieszkam i praktykuje w dwóch bardzo wylansowanych dzielnicach. Jednak prawdą jest, że folklor czuje się tu na każdym kroku. W Limie nie istnieje transport publiczny, oprócz jednej linii AUTOBUSOWEJ!!! uruchomili ją 2 lata temu, a w tv puscili specjalny program jak z niej korzystac. jak zatem poruszac sie po Limie? „kombi”. czyli furgonetkami, ktore laduja ludzi „na pake” ile wlezie i jada jak i gdzie chcą. plan czy rozklad „furgos” nie istnieje, wiec jesli się nie wie gdzie jechac i jak – to sie nie dojedzie. chyba nie musze wspominac o tym, ze przystanki nie sa oznaczone… moja codzienna podroz do ambasady polega na tym ze ….

no i mnie kolega zagadal i calą inspirację diabli wzieli… skoncze to jutro.

Mamo i tato jest mi tu dobrze i wciąż żyję ! Buziaki!

wiem, dałam straszną plamę, ale grupowo się zawzieliście w akcji „wracaj na blog”i już piszę!

Na Księżycu bylo odlotowo, ale moja głowa jest już niestety na Ziemi i zajmuje się teraz oswajaniem Limy.

W skrócie jeśli chodzi o ekspedycje do San Pedro de Atacama było tak:

wsiadłam w Santiago w sobote o 14.00 do autobusu i wysiadłam z niego o 14.00 następnego dnia tylko po to, żeby przesiąść się do kolejnego. byłam jednym z dwóch pasażerów, który jechał całą trasę czyli 2 tys km, ale dzięki temu mogę z czystym sumieniem powiedzizeć, że widziałam północne Chile. Przyznam, że krajobraz pustynny oceniam raczej marnie w porównaniu z tym co działo się w autobusie. Przez pierwsze 500 km czułam się jak w Ryanairze, z drobną różnicą, że autokar zatrzymywał się co 10 km zabierając i wyrzucając przeróżnych handlarzy, cinkciarzy i kucharzy. W taki sposób oprócz 3 posiłków „na pokładzie” mogłam zjeść jeszcze ciastko, awokado, pomidora, ziemniaka, kanapkę, serek, wypić kawę i świeży sok.

Po tym wszystkim wysiadłam w Calamie, kupiłam bilet do San Pedro i to było głupie. Bo chwile później poznałam Pato, który jechał do San Pedro na kurs „dysponowania energii”, choć tak naprawdę marzył o tym żeby być rolnikiem…no i on jechał tam gdzie ja, tylko że wcześniejszym autobusem. no więc kupiłam bilet tylko po to, żeby zaraz go oddać i stracić 20 % jego ceny, ale za to żeby zwiedzić Calamę i poznać kolejnych „zagubionych” wędrowców podążających w stronę San Pedro de Atacama. Calama to nic ciekawego. Mówią o niej, że tam „sex drugs i górnicy” no i tak wygląda…miasto stworzone po to żeby w dzień schodzić do kopalni, a w nocy wychodzić się bawić.

Na temat San Pedro napisze Wam tyle, że obejrzyjcie sobie zdjęcia. https://picasaweb.google.com/108431189397097894500/SanPedro?authkey=Gv1sRgCJC2kL738aX85AE#

zobaczycie tam: gejzery na wysokości 4300 m, termy, laguny, flamingi, salar, prekordylierę Domeyki i cuuuda natury, a także jak zjeżdżam tyłkiem po piachu, czyli , sandboarding i wyprawę na rowerze.

Tego nie da się opisać słowami! Był survival, ale dla tego wszystkiego jestem w stanie zrozumieć tych, którzy się tam instalują na stałe. Nawet jeśli chcą tylko „dysponować swoją energią” lub przybijać jednego gwoździa dziennie… tam życie płynie 10 razy wolniej. a ci, którzy codziennie pędzą do pracy w Warszawie lub innym wielki mieście mówię – dobrze,że Was tam nie było, bo dostalibyście szału!

Po powrocie było już tylko szybko i pracowicie. Przemieszkałam u znajomych najpierw na 15, a potem 14 piętrze – co zawsze było pretekstem do żucia cukierków z koki. Tłumaczyłam misję handlową polsko chilijską, przy czym dostał mi się sektor górnictwa… i do końca życia zapamiętam czym różni się ziarnistość antracytu od węgla kamiennego po hiszpańsku.

Ponadto ostatnie dni upłynęły mi na jedzeniu chilijskich hot dogów, które wypychane są awokado, pomidorem i majonezem kukurydzianym. i chodzeniem po domach znajmych moich znajomych i uświadamianiu ich, że do przygotowania sałaty potrzebna jest sałata. Za każdym razem kiedy pojawiałam się w kuchni z pomidorami, oliwkami, awokado i sałatą (!)..na twarzach moich znajomych pojawiał się wielki znak zapytania. Okazuje się, że w Chile jedzenie „ensaladas” oznacza pomidory+awokado, ale nigdy w życiu sałaty. Jak się domyślacie awokado to ich narodowe warzywo, które jedzą na śniadanie, obiad i kolację. Ostatniego dnia, kiedy pakowałam cały majdan do Peru, Sebastian i Julie u których pomieszkiwałam zapytali czy nie chce zabrać na drogę …siatki awokado, no bo co ja będę jadła w Peru?!

Okazuje się, że w Peru jest całkiem nieźle z jedzeniem, mimo że muszę żyć bez awokado…ale o tym w następnym wpisie. Zapraszam do odrobienia pracy domowej i obejrzenia zdjęć.

tak to już jest, że jak człowiek zaadaptuje się do nowego miejsca i zaczyna czuć się jak w domu – to musi wyjeżdżać. Ja właśnie żegnam dom, w którym dzielnie zaczynałam moją przygodę latynoamerykańską, czyli przecznicę Roberto Espinoza i bliskie sąsiedztwo największego targu w mieście. Ta dzielnica nauczyła mnie takiej pokory, że z dumą ogłaszałam „skąd jestem”. Bo w Santiago jestem  dzielnicy robotniczej – „obreros”, którzy przyjechali z prowincji, żeby zbudować Santiago. I choć w centrum wybudowali prawie na wysokość Andów, tak swoją dzielnicę pozostawili taką jaką była – niziutką i prawie z kartonu.

Przyznam, że będę tęsknić za szczekaniem (tego cholernego!) psa, gdaczącymi kurami i pianiem koguta o poranku. To nawet dziwne mieszkać w 6 milionowym mieście i budzić się „z kurami”…

Pewnie nieraz zatęsknię za miną taksówkarza, który z przerażeniem stwierdza, że nie wie gdzie jechać, bo po tej dzielnicy „się nie jeździ”. Wczoraj mój kolega wyjaśnił mi skąd tyle rozbitego szkla na ulicach. Otóż tu wcale nie kradną samochodów, tylko wybijają szyby w autobusach butelkami pijane skiny (no i wszystko jasne…) Nie wiem czy chodzi dokładnie o tę subkulturę, bo mój kolega sam nie potrafił określić, ale z charakterystyki wynikało, że mają rozjaśnione chlorem dżiny i łyse głowy (?). Mam nadzieje, że już nie zdążę się z nimi spotkać.

Wczoraj z kolei w bardzo zabawny sposób udało mi się wrócić do domu. Taksówkarz po pierwsze nie wiedział gdzie jechać, po drugie oglądał włąśnie jakiś głupawy serial satyryczny w wypasionym Tv GPS’ie (musze wam kiedyś opisać miłość Chilijczyków do wszelkich nowinek technologicznych*) i nie za bardzo był zainteresowany tym gdzie jedzie…Po kilku przecznicach okazało się, że dojechaliśmy do mojej – Roberto Espinoza ale o 1000 numerów za daleko. Wrócić nie było jak, bo to ulica jednokierunkowa. Choć byłam pewna, że taksówkarz pojedzie dalej, żeby zawrócić w następnej. A jednak! Mysliłam się. Kierowca stwierdził, że skoro ulica jest jednokierunkowa można ją przejechać, ale „jadąc tyłem”. Zatem ustawiliśmy się zgodnie z kierunkiem jazdy, ja przejęłam funkcję pilota, a taksiarz wrzucił wsteczny. Po 10 minutach i 15 przecznicach byłam pod domem, a kierowca w spokoju mógł oglądać seriale…

* a propos technologii..kilka dni temu w metrze zagadał do mnie pan takim tekstem: „chce kupic swojej córce taki maly sprzecik grajacy. ile ten co pani ma, miesci piosenek?” (bo akurat sluchalam). No i wlasnie. Jak mu zakłopotana powiedzialam, że ja mam taki okropnie stary i zeby lepiej poradzil sie w sklepie…to pan rzucil mi spojrzenie „pożal się Boże”, wyjął Blackberry i nie odezwał się do mnie ani słowem…

Teraz kilka słów wyjaśnienia, cobyście się nie martwili, że na tydzien lub więcej ot tak zniknę. W niedziele wszystkie moje manele przenoszę do kumpla i pakuje się w autobus na Atacamę. Tam będę żuła liście koki, cierpiała na chorobę wysokościową i jezdzila na rowerze po pustyni. Wracam za tydzien, ale bede sie tulac po znajomych i w miedzyczasie pracowac.

Tym co się martwią o moja prace magisterska oswiadczam, ze spotkalam sie z samym szefem wszystkich szefow chilijskiego interpolu i az sama sobie zazdroszcze. Tu na forum powiem Wam tylko tyle, że dokladnie tak jak w filmach wszyscy ważni podkomisarze i prokuratorzy mieli albo zlepioną skorupę żelu na głowie albo błyszczącą glacę łysiny.

Ponadto moja praktyka dobiega końca a ja oprócz kilku koncertów, punktów widokowych, festiwali filmowych i 100 osob NIE ZNAM SANTIAGO! i musze to szybko ogarnąć…

… czyli Cajón de Maipo prekordyliera andyjska położona w odległości 20 km od Santiago. Właśnie tam postanowiłam się wybrać. A że „postanowiłam” to wraz z 15 osobami w tym samym czasie, udaliśmy się tam wszyscy razem. Choć Cajón leży niedaleko miasta i wydaje się, że można do niego dojechać błyskiem. Wyjazd z Santiago, 4 samochody i decyzja co, gdzie i jak? Zajmuje sporo czasu. My uzgodniliśmy, że dojedziemy jak najwyżej i jak najdalej. Do dzisiaj zastanawiam się jakim cudem nasze 3 samochody  oprócz jednego terenowego dotarły na miejsce. Na miejsce czytaj: 2000 m n.p.m.

Na tej wysokości podjęliśmy decyzję, że zostajemy. Między wulkanem, żółtymi górami, termami i campingiem kompletnie zapomnianym przez
Boga, ale wciąż płatnym… Po negocjacji stawki, rozpaleniu asado (dla tych co wciąż nie wiedzą – „asado” to powód dla którego jeżdże do Am.Pd i przez który nigdy w życiu nie mogłabym być wegetarianką; to taki prototyp grilla i pieczeniu na nim wszelkich części zwierząt, w tym soczystej i rozpływającej się w ustach wołowiny..), rozbiciu namiotów i trekkingu – zmęczeni i zziębnięci bez namysłu wskoczyliśmy do gorących źródeł. Kilku sadzawek z wodą o temp. 30-50oC spowodowanej aktywnością wulkaniczną pobliskiego San José. A jak już tam wskoczyliśmy to
nie wiedzieliśmy jak do cholery stamtąd wyjdziemy skoro temperatura „na zewnątrz” właśnie spadła do zera. Jednak pomarszczeni jak dziady, z zamarzniętymi głowami i umazani błotem termalnym wydobyliśmy się po 2 godzinach (piszcząc z zimna i szokiem termicznym) z ciepłych wód.

Dzięki Bogu był z nami skaut z Wisconsin, który wcześniej zadbał o rozpalenie ogniska i dobry rum. Resztę nocy spędziliśmy grając na instrumencie południowych Indian z Brazylii oraz jeżdżąc „na pace” po zapas pisco i rumu do pobliskiej (i jedynej) blaszanej budy, w której właścicielka 24h zawsze sprzedaje w szlafroku i kapciach (tym samym klientom, bo nie ma ich wielu na tej wysokości). W nocy mało nie zamarzliśmy, bo temp. spadła poniżej zera, a nasze namioty oszroniło…

Następnego dnia niektórzy przeszli się po górach, a ci którzy się nie przeszli to i tak nic nie stracili, bo campingowaliśmy w sercu prekordyliery. Tu czy kilka kilometrów dalej naszym sąsiedztwem niezmiennie były surowe krajobrazy górskie i widoczne ślady po „niedawnych” fałdowaniach (Andy to stosunkowo młode góry – wypiętrzone w orogenezie alpejskiej, ostatnim okresie fałdowań górskich), skalne rzeźby i zajadające kłującą trawę dzikie konie. Nie dało się też nie zauważyć towarzystwa pojedynczych lisów, psów i latającymi chmarami kondorów. Ja szczerze mówiąc bałam się realizacji opowieści dr Krzanowskiego dotyczących kondorów, które porywają namioty, kobiety, dzieci lub co popadnie. Latając tak nad nami zapewne czegoś chciały, ale się nie doczekały. Prawdą jest, że przez swoją wielkość te ptaszyska wzbudzają niesamowity respekt.

Zapomniałam napisać o tym, że wreszcie przkonałam się na własnej skórze co to znaczy być uwarunkowanym genetycznie do życia na wysokościach. Mimo, że każdy zgrywał cwaniaka wspinając się na stoki, skacząc na skakance śpiewając „salta salta pequeña langosta” i tańcząc merengue to po minucie każdego z tych wyczynów, wszyscy zipali jednakowo. Już zaczynam się zastanawiać jak to będzie kiedy na co dzień będę mieszkać grubo ponad wysokością naszych Tatr (Quito 2800 m n.p.m.)…

Na sam koniec przejechaliśmy jeszcze z 60 km, żeby zobaczyć tamę el Yeso, która wyglądała trochę jak 10 razy większe Morskie Oko. Mam na
myśli główne źródło, bo tama była malusia. I do domu.

Wypad byłby nieważny, gdybyśmy na sam koniec nie zahaczyli o ristorante. Tym razem pojechaliśmy na Mercado Central, na którym sprzedają
mydło i powidło. A w tym można zjeść w jedenej z targowych restaurantes. Niezapomniane przeżycie, bo siedzi się w ścisku, obok ktoś zmywa szlauchem podłogę, a gość obok krzyczy, że właśnie sprzedaje „świeeeeże ryyyby!!!”. I oni do tego wszystkiego mówią, że ta restauracja to najlepsze miejsce w Santiago na jedzenie mariscos…

Jako spec od owoców morza pewnie chwyciłam kartę dań i w tej samej chwili tę pewność straciłam. Znowu okazało się, że karta jest napisana w
chileno, a ja ze swoim castellano to sobie mogę co najwyżej DELE w Europie zdawać. Szybko zajrzałam do talerza kolegi i zamówiłam „o właśnie to”(wskazałam łapą). Był to „pastel de javas”, czyli ciasto wyglądające jak gęsta zupa z parmezanem i kawałkami dalekiego kuzyna kraba. Było dobre!

Wypad za miasto udał nam się doskonale, nie wspominając już o tym, że na sam koniec przyłapaliśmy gościa, który starał się otworzyć nasz bagażnik samochodowy łomem, kiedy poszliśmy jeść. A później udawał, że tylko zawiązywal buta… Ach Santiago…

Byłam i zamierzam wrócić. W słynnym miejscu o przyciągającej nazwie „wszarnia” wreszcie postawiłam swoją polską stopę. Muszę przyznać, że ktoś naprawdę się postarał wymyślając nazwę. Bar znajduje się zaraz przy wyjsciu z metra obok wielkiego targu na ktorym najwiecej kradna i nielegalnie handluja. Już przy wejściu obwąchuje nas pies, a senor carabinero spoglada znudzonym okiem. Później scenariusz jest prosty:

prosi się „terremoto” (tłum. trzęsienie ziemi) mieszaninę taniego wina o niedokończonym procesie fermentacji z likierem włosko-argentyńskim o smaku syropu ziołowego i lodów ananasowych. specyfik podawany jest w plastikowym kubku i wyglada jak browar. jednak jego działanie jest zdecydowanie silniejsze %%%%#la lala lala laa %%%$&*&*

do tego stopnia, że ten który prosi o dokładkę dostaje drink o nazwie „replica” o połowę tańszy i o pojemności mniejszej (aby osobnik w ogóle przeżył). Można jeszcze prosić o tsunami i mare cośtam z dodatkiem mięty i jakimiś udziwnieniami, ale i tak nikt tego jeszcze nie próbował, bo wszyscy w przedbiegach polegli…

Ja byłam, przeżyłam i co gorsze – mi smakowało. Ale i tak terremoto przegrało w rankingu z dulce de leche (skondensowane mleko-karmel na kanapki), które w południowej częsci Ameryki leje się niczym rzeka. I tak właśnie zajadam prosto z opakowania łychami największe i najcenniejsze dobro tego kraju…%%% powoli zapominając o terremoto…